Przejażdżka w Kampinosie

Ładnych kilka lat temu wybrałyśmy się z przyjaciółką na przejażdżkę. Plan był dość ambitny jak na niezbyt wprawne rowerzystki (żar lejący się z nieba, 20-kilometrowa trasa, Kampinos). Przygotowałyśmy się oczywiście bardzo profesjonalnie. Zapas przekąsek, napoje, kapelusze, koc piknikowy. Słowem – byłyśmy przygotowane idealnie na niczym niezmącony relaks na łonie przyrody.

Początkowo wszystko szło pięknie. Dzielnie pedałowałyśmy, delektując się widokami i nadrabiając wszelkie zaległości w plotkach o bliższych i dalszych znajomych. Oczywiście już po kilku kilometrach okazało się, że pod górę jednak ciężko się pedałuje z koszykiem pełnym jedzenia, zarządziłyśmy więc pierwszy postój na jego opróżnienie.

Po nim szybko nastąpiły kolejne. A to na zdjęcie (wiedzieliście, jak tam jest pięknie? Jedźcie koniecznie). A to pilny telefon z pracy (niestety, niby dzień wolny, a szef dzwonił kilkakrotnie). Nie bardzo rozumiałyśmy, jak to możliwe, że jedziemy już tyle czasu, a pokonałyśmy dotąd jedynie… 5 kilometrów. Czy mówiłam, że marne z nas były cyklistki...?

W każdym razie było już dobrze po 16, kiedy zorientowałam się, że moja przyjaciółka jedzie, a ja ledwo się toczę…. Naciskam na pedały z całych sił, a tymczasem to jej kapelusz znika za kolejnym zakrętem, ja zaś mam już niemal mroczki przed oczami. Może nie jestem Mają Włoszczowską, ale brak powietrza w oponie jednak umiem rozpoznać. Flak idealny, powietrze całe zeszło, szorowałam w zasadzie felgą po drodze. Przyjaciółka na szczęście usłyszała moje wołanie i zawróciła. Stałyśmy jak te dwie stereotypowe blondynki na środku drogi
– w pięknych kapeluszach, zwiewnych sukienkach, z lemoniadą w butelce, za to bez zapasowej dętki, kluczy i jakichkolwiek innych narzędzi. Czy mówiłam już, że także bez przeciwdeszczowej kurtki? Tak, na domiar złego zaczęło padać.

Przyznaję, miałam powoli dość już tej wyprawy (jak to zwykle bywa, zaczęłyśmy też sobie wyrzucać, która w ogóle tę głupią wycieczkę wymyśliła, „jaki to beznadziejny pomysł”, a tak w ogóle to „gruboWyglądaszWTejKiecceCoMiałaśJąNaOstatniejImprezie” – wiecie, takie tam wynurzenia).

I gdy wydawało się, że już nic nie uratuje tego dnia, naszej przyjaźni i przemoczonych sukienek, podjechał samochód. W środku mazowiecki amant z niezłą bajerą, pakownym bagażnikiem i super uśmiechem. Skorzystałyśmy z podwózki.

Do czego zmierzam? Ano do tego, że żeby nie ta całą historia, ten z domowego biurka obok (wiecie, co mam na myśli), to nie byłby mój mąż-amant!
 

Aneta B. 02.07.2020